1942

1942. Czy może istnieć bardziej wymowny tytuł? Zdecydowanie nie. Dla nas Polaków, rok 1942 kojarzy się na pewno z centrum wielkiej wojny.

Pierwszy 2hzk9q1masowy mord ludności w obozie koncentracyjnym (w Auschwitz-Birkenau, czyli w sławnym Oświęcimiu), słynna likwidacja getta żydowskiego, po czym masowy mord żydów w Treblince oraz przegrupowania w naszych oddziałach (powołanie Gwardii Ludowej, przekształcenie Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową, stąd też pochodzi słynny znak Polski Walczącej oraz rozłam Narodowej Organizacji Wojskowej). Dla Amerykanów jest to poważne zachodzenie w głowę, czy przypadkiem nie skonstruować małej bombki (bardzo zresztą brzemiennej w skutkach, co później nieco mogli odczuć mieszkańcy Hiroshimy i Nagasaki). Jeśli chodzi o Afrykę to pamiętamy słynne oblężenie twierdzy w Tobruku przez Erwina Rommla, słynnego “Lisa Pustyni”. Dla Azji, a w szczególności dla oddziałów Ojca Narodu, czyli Josifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego (znanego również jako Józef Stalin), był to początek pomieszania zmysłów, które i tak miał zresztą pomieszane. A wszystko za sprawą jego kolegi Adolfa, który się na niego troszkę wkurwił (a wiecie z telewizji jakim Adolf był gwałtownym człowiekiem, wszystko przez Józka, bo mu nerwy nadszarpnął. To dziadu niemiły) bo okazało się, Józek był bardziej dwulicowy niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Wobec czego kolega Hitler postanowił zemścić się na skurwysynie. Można by tutaj jeszcze wiele wątków z historii przytoczyć. Łącznie z narodzinami Harrisona Forda, Paula McCartneya, Jimmiego Hendrixa, czy Janusza Korwina-Mikkego.

W przypadku gry, którą postanowiłem zrecenzować, chodzi jednak o zupełnie inną sytuację. Nie wspomniałem bowiem nic o kraju Kwitnącej Wiśni. A to przecież spod ich ręki wyszedł opisywany przeze mnie tytuł.

Wobec tego małej lekcji historii ciąg dalszy. Wiadomo, iż Japończycy bardzo byli zapatrzeni w pana Adolfa, dlatego wraz z Włochami postanowili dopomóc mu w jego przedsięwzięciu. Widać nasi orientalni koledzy jako cel upatrzyli sobie bazy wojskowe mieszkańców Nowego Świata położone na Pacyfiku (co nie dziwi wcale) i rok wcześniej z ogromnym skutkiem zaatakowali amerykańską bazę w Pearl Harbor. I tak wciąż pewni siebie opanowywali tereny Pacyfiku, aż Amerykanie mając dość ich wybryków zagrali im na nerwach atakując 18 kwietnia 1942 roku wszystkim zapewne znane miasto Tokio. Japończykom nie było w smak, więc odpowiedzieli kontratakiem, na co tylko Amerykanie stacjonujący na atolu Midway czekali. Bitwa rozegrała się między 4-5 czerwca i Japończycy, jak to było do przewidzenia, dali dupy.

I to jak mniemam, bo nic innego na myśl mi nie przychodzi, jest tematem gry. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, iż właśnie ten najbardziej wysunięty na zachód atol Hawajów nazwano Midway ponieważ jest położony mniej więcej w połowie drogi między San Francisco, a Tokio. Oto jest mniej więcej naszkicowana fabuła oraz geneza tego enigmatycznego tytułu, czyli 1942. Oczywiście jest to temat rzeka, a ja mam napisać tylko recenzję, a nie podręcznik do historii nowożytnej. Od razu przyznaję się bez bicia, że pomimo, iż lubię historię to nie jest ona moją mocną stroną. Wiele wątków, które przemykały w mojej pamięci musiałem poprzeć pewną wiedzą, za co serdecznie dziękuję Wikipedii. A teraz meritum.

Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad jakimiś większymi wartościami grając w ten tytuł jeszcze na konsoli. Ot, lecisz sobie samolocikiem eliminując wszystkie napotkane po drodze. Jednak grając w ten tytuł podczas pewnej nocy, taka myśl mnie naszła. Z kim ja walczę, kim jestem i po co? Zacząłem więc szperać w moim mózgowiu. 1942 to wiadomo czas wojny. Gdzieś miałem w myślach wcześniej wspomniany Tobruk. Lecz myślę bez sensu, w końcu „autentycznie widać morze (i niestety prawie tylko morze, ale o tym później)”. Nagle blask w mej głowie – Pearl Harbor. Patrzę na skrzydełka samolocików z którymi się borykam, myślę – „kurcze czerwone plamki, jestem w domu!”. Jakby nie było nie trafiłem w datę, ale byłem bardzo blisko. I za chwilę ogarnął mnie śmiech i kolejna myśl – „Czy te żółtki naprawdę nie mają krzty poczucia patriotyzmu? I są w stanie zrobić na potrzeby marketingu (mamy znowu datę wydania 1985 czyli okres płodzenia gier na chybcika dla U.S.A., aby tylko się sprzedało) grę w której będą wybijać samych siebie? Jak dla mnie niedorzeczność. Nie wyobrażam sobie gry zrobionej przez Polaków w której kierujemy oddziałami SS wybijając polską ludność. Przecież nawet Niemcy specjalnie hackowali „Return To Castle Wolfenstein” i jako wrogów robili zupełnie kogoś innego, niż SS-manów. To tylko tak gwoli mojego niezadowolenia odnośnie Japończyków.6f9pxi

A teraz już bez ingerencji w fabułę. Po 10 minutach gry cisnęły mi się dwie rzeczy: do oczu łzy smutku (Capcom, coś ty zrobił?!), na usta słynny cytat ze „Stepów Akermańskich” A. Mickiewicza „…wpłynąłem na suchego przestwór oceanu…”. Nie mogłem po prostu inaczej. Jedyne co trzymało mnie przy tym aby grać dalej to mój upór, a po drugie jasność tego, ile jeszcze etapów przede mną. Chodzi mi o to, że na początku każdego etapu pokazane mamy ile etapów jeszcze przed nami. Myślę sobie – będę twardy! I leciałem, leciałem, leciałem, leciałem, aż wreszcie niespodzianie – stały ląd! A było to jakieś kilka etapów dalej. Mała iskierka nadziei zaświtała w mojej głowie. Może w końcu jakieś zmiany terytorium. Niestety zawód był podwójny, ponieważ te, ekhm, lasy tylko przeszkadzały w graniu. Tworzył się totalny chaos na ekranie. Biorąc pod uwagę, że jeśli na ekranie robił się tzw. sajgon, następowało spowolnienie towarzyszące dzisiejszym tytułom przy braku dobrego sprzętu, a na dodatek niektóre samoloty potrafiły znikać. Po prostu koszmar. Zdegustowany jednak brnąłem dalej, aż wreszcie po jakichś 10 etapach stanąłem jak wryty. Toż to boss był!

Marzenie skonsternowanego gracza. Jaki był, taki był (a był chyba ze 4 razy dokładnie kropka w kropkę ten sam, podczas całej mej „przygody”), ale był. Choć też słabo dopracowany i rozwalając go po raz n-ty ziewałem jak i podczas reszty etapów. Nawet nie mogę się pozytywnie wypowiedzieć na temat power-upów. Mamy zaledwie kilka, które otrzymujemy po rozbiciu pomarańczowego desantu, który co jakiś czas spotykamy.

2m288y0 To co Capcom nam zaoferował to dwa dodatkowe karabiny, pomocników bocznych, eksplozję wszystkich jednostek na ekranie oraz 2 uniki na rundę, które możemy wykorzystać wciskając klawisz A. Ogólnie rzecz biorąc, jest to moja kolejna recenzja, kolejnej nieprzesympatycznej gry, kolejnego crapa ze składanek. Pewnie myślicie dlaczego? Gdzieś już kiedyś pisałem o mojej nerwicy natręctw. Doszedłem bowiem do wniosku, że postaram się napisać jak najwięcej recenzji, a mając full romset na NES idę po kolei omijając gierki przeważnie te po japońsku, gdzie brak znajomości języka całkowicie neguje możność grania.

Teraz małe słówko nt. grafiki. Uwierzcie mi, naprawdę nie ma tu na czym oka zawiesić, a każdy nowy model samolotu (tylko spokojnie. Jest ich co najwyżej 7) pojawiający się na ekranie wywołuje niemalże orgazm. To samo tyczy się terenu nad którym się poruszamy, a w szczególności tego. Bodajże ostatnia plansza (32 plansze, 2 godziny wycięte z życiorysu…) prezentuje chyba jakieś miasteczko a na kilku poprzednich mamy chyba jakąś imitację lasu. Nie miałem w każdym razie zacięcia aby przechodzić to łajno raz jeszcze i pstrykać zdjęcia, aby zobaczyć napis końcowy „Congratulations”. Naprawdę przemogłem się, aby pokazać bossa.

A teraz chyba najgorsza rzecz w tym czymś, czyli dźwięk. Nie wiem czy to wina emulatorów ale zdaje mi się, że nie. Cholera, jak ja się cieszę, że grałem w to w pracy bez dźwięku, gdyż od tego co ma nam do zaoferowania gra, wolę ciszę i śpiew ptaszków za oknem. Totalne dno, grając w to z dźwiękiem czułem się jakbym był w budce telegrafisty na dzikim zachodzie i napierdalał teleksy. Tak na marginesie muzyczki nie uraczycie.

Moja ocena ogólna. Chyba osobiście bardziej podoba mi się opisywane wcześniej przeze mnie 10-Yard Fight. Tam nie zgrzytałem zębami z rozpaczy i nie odliczałem plansz które jeszcze przede mną. Żółtki chyba celowo dali informację o liczbie etapów, bo mieli na uwadze to, że jakiś Amerykanin, może w przypływie konsternacji udławić się hamburgerem, lub pochlastać. Nigdy więcej 1942!!! Stanowczo polecam 1943: The Battle Of Midway, co prawda nie miałem jeszcze okazji przysiąść na dłużej przy tym, ale pierwsze wrażenie zrobiło na mnie ogromne, po takim rzęchu. Tyle.

Autor: Qurek

(Tekst pochodzi z 2006 roku.)